Matematyczny umysł z artystyczną duszą. Matematyk z wykształcenia, aktualnie pracownik jednej z krakowskich korporacji, a z zamiłowania niespełniona pisarka i zakręcona książkoholiczka.

poniedziałek, 22 kwietnia 2019



25 lat minęło jak jeden dzień… I właśnie dzisiaj, z tej okazji, chciałabym napisać tutaj kilka przemyśleń, jak też tak naprawdę złożyć sobie samej życzenia w dniu, w którym stuka mi tak zwane ćwierćwiecze. Często śmieję się, że co roku obchodzę swoją osiemnastkę, tylko już któryś raz z rzędu. Jednak liczba 25 to taka bardziej okrągła rocznica, to dzień, w którym mogę na chwilę spojrzeć wstecz, zastanowić się nad tym, jak wyglądało moje życie i jednocześnie pomyśleć, co jeszcze na mnie czeka i co mogę zrobić, by spełnić swoje te nawet najmniejsze i najbardziej błahe marzenia. Chciałabym więc w tym krótkim wpisie, zabrać Was, moi Drodzy Czytelnicy, trochę jakby do wehikułu czasu i własnych przemyśleń…

 1. Wspomnień czar

     Gdy patrzę wstecz, widzę siebie jako małą dziewczynkę, która uwielbiała bawić się lalkami, przebierać je, czesać, jaka kochała kolekcjonować torebeczki (i co zostało mi do dzisiaj), jaka to miała naprawdę udane dzieciństwo. Jedynymi troskami było to, by nauczyć się wierszyka do szkoły, rozwiązać zadanie z matematyki czy też zrozumieć czasownik „to be”, albo też posprzątać swój pokój czy już później, gdy urodził się mój młodszy brat – zająć się rodzeństwem. Potem przyszedł czas na kolejne etapy edukacji, okres gimnazjum, liceum, gdy tu zaczęły się już wybory, co dalej chciałabym robić w życiu. Tak też padło na… matematykę, który to wybór przez długi czas wydawał mi się nie do końca przemyślany, lecz teraz śmiało mogę stwierdzić, że mimo wszystko go nie żałuję.
     To 25 lat pełne było też różnych ludzi, znajomości, zauroczeń czy chwili, kiedy wydawało mi się, że odnalazłam prawdziwą miłość. Niektórzy ludzie przychodzili, inni odchodzili, zmieniali się znajomi, przyjaciele czy tak zwane – obiekty westchnień – ot, zwykłe życie, równie zwykłej dziewczyny. Za pewnymi relacjami czasami tęsknię, pewnej jednej wciąż nadal gdzieś głęboko w środku mi brakuje, bo jej koniec zburzył wszelkie fasady planów, jakie powoli się tworzyły, tak jakby dla drugiej strony nigdy nie miały znaczenia, gdy inne z kolei rozeszły się w taki sposób, że obecnie uważam, iż wyszło to na lepsze, gdy jeszcze inne dobrowolnie powoli od siebie odsuwałam, wyznając zasadę, że nie warto ciągnąć relacji, które nie są najzwyczajniej w świecie „zdrowe”.
     W swoim tak naprawdę dość krótkim życiu, spotkało mnie wiele cudownych chwil, których naprawdę mi nie brakowało takich jak np. okres studiów, który wspominam najmilej i nie mam tutaj na myśli nauki, a ludzi, jakich poznałam i jacy wciąż są moimi przyjaciółmi, na których wiem, że mogę liczyć – nieważne, że wielu z nas mieszka teraz w różnych częściach Polski – to wiem, że są, jeśli tego potrzebuję i wzajemnie – ja także zawsze dla nich będę.
     Jednak zdarzyły się także wielkie rozczarowania – a czasami nie potrzeba ich wielu, by człowiek na jakiś czas stracił wiarę w ludzi, w uczucia i w to, że kiedyś nadejdzie lepsze jutro. Są więc takie chwile, jak ta – cieszę się, że kończę dzisiaj tak okrągłą rocznicę swoich urodzin, mimo że w serduszku pozostaje lekki żal, że może nie do końca tak wyobrażałam sobie ten dzień… Lecz przeszłość trzeba w końcu zostawić za sobą i zacząć na nowo żyć, bo zapewne jeszcze wiele rozczarowań czeka na mojej drodze – jedne większe, inne mniejsze – ale trzeba stawić im czoła i po prostu w końcu zapomnieć, bo szkoda by było za kolejne 25 lat obudzić się z myślą, że czekając na jakiś „cud”, ominęło mnie tak wiele cudownych sytuacji i zapewne też cudownych ludzi.
    To, o czym jeszcze chcę wspomnieć, rozmyślając o minionych latach to blog – miejsce, które powstało, gdy raptem zdałam maturę, mając 19 lat. Jak zatem możecie łatwo wykalkulować – już niebawem, bo dokładne 29 maja, to miejsce kończyć będzie swoje szóste urodziny – na pewno z tej okazji przygotuję dla Was pewne niespodzianki takie jak m.in. konkursy. Blog był i wciąż jest miejscem, które sprawia, że ta codzienność nabiera barw. To miejsce, dzięki któremu jeszcze nie wpadłam w totalną rutynę życia, jaka wyżerałaby ze mnie całą energię i chociaż wiem, że zaniedbałam swój Chaos myśli, to ciągle staram się na nowo go tutaj „ożywić”.
    Znowu czytam i sprawia mi to niezwykłą frajdę, znowu recenzuję – nadal nawet nawiązując współprace recenzenckie, znowu piszę też swoje teksty, chociaż sporo z nich trafia póki co do tak zwanej szuflady. Pisanie to nieodłączna część mnie i wiem, że jednocześnie to dzięki niemu nawet gdy w ciągu tych swoich 25 lat spotkały mnie cholernie mocne rozczarowania, to właśnie pisanie pomagało mi przetrwać. To kartki papieru najbardziej rozumiały moje emocje, to im mogłam zwierzyć się z tego, czego nie mówiłam nawet najbliższym… Dlatego blog i cała ta moja pasja – to coś, co miało duży wpływ na mnie, na ukształtowanie we mnie takiego, a nie innego człowieka.
Stąd też to 25 lat minęło zdecydowanie za szybko, jak to się właśnie często mówi – niczym jeden dzień, a jednocześnie kryje w sobie tak wiele wspomnień, uczuć, pozytywnych chwil, ale też czasami tych smutnych momentów – bo takie po prostu jest samo życie. 

 2. Co sobie sama życzę?

    Wiecie, Moi Drodzy, bo najlepsze są życzenia dla siebie od samej siebie, a może nawet bardziej dokładniej mówiąc: to nadanie sobie celów, jakie chce się osiągnąć zanim przekroczy się kolejną, magiczną cyferkę, teraz już coraz usilniej zbliżając się do końcówki „-ści”… :D
Życzę więc sobie przede wszystkim zdrowia – to klasyczne życzenie, ale bardzo ważne, chociaż często o tym zapominamy. Jednak człowiek zdrowy to taki, który może nakładać na siebie kolejne wyzwania, może dążyć do innych wartości, może po prostu spełniać swoje marzenia. Życzę więc sobie, by to zdrowie mnie nie opuszczało, bo bez niego ani rusz z czymkolwiek innym.
    Życzę też sobie tego, bym potrafiła w końcu zamknąć pewne rozdziały – bo chociaż czasem wydaje mi się, że już to zrobiłam, to przez jakąś małą szczelinę w drzwiach wspomnień przedziera się to, co już dawno powinno być zakopane gdzieś głęboko w głowie. Jednak to właśnie moment, by nie marnować więcej chwil na rozmyślanie, a jedyne, co można zrobić to zaakceptować taki bieg rzeczy.
    Życzę też sobie spełnienia swoich marzeń i celów – tego, bym może w końcu odrzuciła na bok swój słomiany zapał i napisała książkę, o jakiej od zawsze marzę bądź chociażby zbiór opowiadań czy też tomik poezji – bo zarówno sporo prozy, jak i poezji przewija się ostatnio przez moje notatki. Chciałabym znaleźć w sobie tyle siły i motywacji, by te wszystkie pomysły po prostu zrealizować, bo kiedy, jeśli nie teraz?
    Życzę też sobie, bym realizowała się w pracy, bym znalazła ten swój jedyny „cel” – póki co jestem tak zwanym korposzczurkiem, praca jaką wykonuję podoba mi się, jest ciekawa, a ludzie, których tam poznałam, są naprawdę świetnymi osobami, ale wciąż szukam, wciąż myślę, czy to właśnie "to", czy może chciałabym spróbować czegoś nowego – wierzę, że kolejne miesiące przyniosą mi odpowiedzi... A w zasadzie, że sama spróbuję je odnaleźć.
    A na koniec… życzę sobie tego, bym czuła się najzwyczajniej w świecie szczęśliwa. Bym nadal miała wokół siebie kochającą mnie rodzinę, cudownych przyjaciół oraz… bym odnalazła w końcu tą prawdziwą „bratnią duszę”, a nie tak, jak mi się wydawało – jedynie iluzję miłości. Bo prawdziwa miłość doda szczyptę do tej już pełni szczęścia, której każdy, a więc i ja, z nas pragnie.

Dziękuję Wam, jeżeli dotrwaliście do końca tego wpisu i tym samym chciałabym jeszcze w dniu swoich urodzin podziękować Wam, Drodzy Czytelnicy – za to, że byliście ze mną przez te prawie 6 lat mojego pisania. Od tych początkowych postów, których aż sama wstydzę się czytać, poprzez wszystkie te recenzje, muzyczne wpisy, przemyślenia, własną twórczość, aż do teraz – do okresu, gdy tak Was zaniedbałam myśląc, że moje życie ma się kręcić wokół jednej osoby, co nie było tego warte… Dziękuję i mam nadzieję, że jeszcze przez jakiś czas będę Was mogła tutaj „męczyć” swoim pisaniem, o! :)

środa, 17 kwietnia 2019

     Moi Drodzy, dzisiaj przychodzę do Was z wpisem, jakiego dawno tutaj nie było - krótkimi zapowiedziami nowości, jakie niebawem ukażą się nakładem Wydawnictwa IUVI. Być może któraś z przedstawionych poniżej książek przypadnie Wam do gustu. Chociaż zdecydowanie jest to literatura w dużej mierze skierowana do młodzieży, to przecież w końcu każdy nas powinien mieć w sobie coś z tego etapu życia, by nie stać się zgorzkniałymi dorosłymi... ;)

1. Cathy Cassidy - "Wiśniowe serce" 

Autor: Cathy Casidy
Tytuł: Wiśniowe serce
Wydawnictwo: IUVI
Liczba stron: 278
Premiera: 24.04.2019


"Wiśniowe serce, czyli I tom serii Bombonierki to zwariowana, nieprzewidywalna, pełna emocji i czekolady powieść dla nastolatek! To najsłodsza seria pod słońcem!
Cherry jest niepoprawną marzycielką i… no cóż, powiedzmy, że lubi fantazjować. Chodzi do szkoły, miewa kłopoty z koleżankami, nauczyciele jej nie rozumieją… Klasyka.
Ale w jej życiu zachodzi rewolucyjna zmiana: Cherry przeprowadza się z ojcem do jego dziewczyny i staje się częścią niesamowitej rodziny Tanberry, wielkiej, hałaśliwej i… ciut zwariowanej. Teraz Cherry mieszka we wspaniałym starym domu na szczycie nadmorskiego klifu i wszystko idzie dobrze, dopóki nie zakocha się w chłopaku jednej z przyrodnich sióstr. Nie trzeba chyba dodawać, że ta ostatnia nie jest zachwycona i zrobi wiele, by wyeliminować konkurencję.
Podczas gdy wszyscy są pochłonięci tworzeniem domowej wytwórni czekolady, Cherry  musi wybrać pomiędzy lojalnością wobec zołzowatej siostry a nieodpartym urokiem Shaya..." (źródło: iuvi.pl)


"Wiśniowe serce"

2. Hayley Chewins - "Odwórcone" 

Autor: Hayley Chewins
Tytuł: Odwrócone
Wydawnictwo: IUVI
Liczba stron: 272
Premiera: 24.04.2019

"Odwrócone. Magiczna opowieść o Mistrzach tworzących muzykę oraz odwróconych dziewczętach w milczeniu przemieniających ją w złoto. 

Dwunastoletnia Delphernia całe życie spędziła w klasztorze, którego kamienna kopuła, zgodnie z prawem miasta Blajbakan, odgradza odwrócone dziewczęta od morza, nieba, świata… Na zewnątrz Mistrzowie – wyłącznie chłopcy i mężczyźni – grają muzykę. W środku odwrócone w milczeniu, bez słowa, przemieniają tę muzykę w złoto. Matka Dziewięć nazywa to wytwarzaniem migotu.
Delphernia jednak nie umie wytwarzać migotu. I woli śpiewać, zamiast milczeć.
Gdy do klasztoru przybywa Mistrz, który nie zachowuje się jak Mistrz, dziewczyna ma szansę wyrwać się ze swojego więzienia. Na zewnątrz, poza murami klasztoru, morze dyszy jak dzikie zwierzę, niebo spogląda z góry tysiącami gwiazd przypominających oczy, a tajemniczy ogród ma liście ostre jak szpony. Delphernia poznaje księcia mówiącego cytatami z poezji oraz dziewczynę o zadziwiającej odwadze i niezależności. Uwikłana w rozgrywki złowieszczo milczącego Kuratora i nieprzeniknionej królowej, Delphernia pojmuje, że choć uwolniła się z klasztoru, w Blajbakanie nigdy nie będzie wolna.
Blajbakan zaś nie stanie się wolny bez niej." (źródło: iuvi.pl)

"Odwrócone"



    To już wszystko jeśli chodzi o dzisiejszy wpis - jak więc widzicie są to książki skierowane raczej do młodszej grupy wiekowej, ale tak jak wspomniałam na początku - każda historia może być warta uwagi, czasami może nawet przypominając nam, jak to było, gdy mieliśmy naście lat... Stąd też, być może kogoś z Was zainteresuje któraś z tych książek, a sama natomiast rozważam sięgnięcie przynajmniej po jeden z tych tytułów. Jeżeli tak się stanie, na pewno uraczę Was tutaj recenzją. Póki co - trzymajcie się! 

sobota, 13 kwietnia 2019



Autor: David Baldacci
Tytuł:
Miasto upadłych
Wydawnictwo:
Wydawnictwo Dolnośląskie
Liczba stron:
400
Ocena:
6/6

     Jak już niejednokrotnie mogliście zauważyć, jednym z moich ulubionych gatunków książek są wszelkiego rodzaju kryminały. Po ostatnim, niedawno recenzowanym na blogu "Powiększeniu" znowu naszła mnie ochota na sięgnięcie po ten sam gatunek. Tym razem do rąk wpadła mi jedna z nowości"Miasto upadłych", którą to historię stworzył David Baldacci. Jak się okazało, sięgnięcie po tę książkę było zdecydowanie dobrą decyzją, a te czterysta stron bardzo mnie wciągnęło.
     Baronville to miasto, które zdecydowanie można nazwać upadłym. Dawniej tętniące życiem, obecnie - pokryte rdzą górnicze miasteczko - staje się miejscem, w którym dzieją się dziwne rzeczy... W ciągu raptem dwóch tygodni zamordowane zostają aż cztery osoby. Co więcej, szaleje tam plaga uzależnień od opoidów. Kiedy więc Amos Decker - detektyw przebywający na urlopie - przypadkiem znajduje kolejne dwa ciała, od razu postanawia wkroczyć do akcji i pomóc lokalnej policji w śledztwie. Okazuje się jednak, że morderstwa to tak naprawdę niewielka część intryg, jakie rozgrywają się w Baronville. Czy Decker odkryje kto stoi za wszystkimi morderstwami? Czego jeszcze dowie się podczas śledztwa i najważniejsze - czy uda mu się rozwikłać wszelkie zagadki dotyczące pozornie małego miasteczka? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po "Miasto upadłych". 
     Tradycyjnie zacznę od stylu, jakim posługuje się autor, a który to jest świetny - lekki, jak na kryminał przystało, jednocześnie pisarz nie tylko świetnie buduje akcję i sprawia, że całość trzyma w napięciu do samego końca, ale także potrafi wplatać nieco nostalgiczne sceny, które wywołują też inne emocje niż tylko napięcie, takie jak chociażby smutek i lekkie wzruszenie. Tak naprawdę od pierwszy stron nie mogłam oderwać się od tej historii, z zapartym tchem śledząc każdą sytuację, wszelkie dialogi i próbując samej dojść do rozwiązania tej sprawy. Stąd też, mimo że to moja pierwsza styczność z tym autorem, to jestem pewna, że nie będzie ona ostatnia. 
     Jeżeli chodzi o samą historię - uważam, że autor świetnie przeplatał tutaj wątki zarówno związane z morderstwami, od których w ogóle zaczął się udział Amosa Deckera w całym śledztwie, ale też te, jakie dotyczyły fali uzależnień oraz faktu, że za tym wszystkim także stali "źli ludzie", a w zasadzie wielkie "narkotykowe szajki" i co więcej, ukazał pomiędzy nimi zależność, która sprawiała, że cała ta historia, początkowo totalnie zagmatwana, stopniowo zaczęła nabierać sensu. Tempo, w jakim rozgrywa się całość jest na tyle szybkie, by przekładając kolejne strony, czytelnik się nie znudził, a jednocześnie autor buduje napięcie, a nie wykłada wszystkiego jak na tacy. Do tego, jak już wspomniałam, wplata też lekko nostalgiczne sceny, które jedynie dodają całości emocji sprawiając, że z jednej strony chciałam jak najszybciej poznać zakończenie, a z drugiej, gdy już dotarłam do ostatniej sceny - to właśnie ona rozczuliła mnie najbardziej... Stąd też osobiście jestem zachwycona tą książką i jeżeli tylko macie ochotę na wciągający thriller, to łapcie ten tytuł bez wahania. 
     Bohaterowie zostali wykreowani równie dobrze, co sama fabuła. Bardzo, ale to bardzo polubiłam Amosa Deckera - ten gliniarz był po prostu świetny, a jego podejście i momentami sarkastyczne teksty, szczególnie do ludzi, jacy bardzo chcieli utrudniać mu "węszenie" po miasteczku i rozwiązanie śledztwa, zdecydowanie dodawały całości swego rodzaju pikanterii, jaka w końcu w tym gatunku jest niezwykle wskazana. Jednocześnie, mimo że Decker potrafił być twardy i oschły, to miał on także w sobie wiele ciepłych emocji i bez wątpienia był najzwyczajniej w świecie dobrym, lecz także doświadczonym przez życie, człowiekiem. Również jego partnerka z pracy - Alex - przypadła mi do gustu, chociaż pojawiało się jej tutaj nieco mniej niż właśnie Amosa. Pozostali bohaterowie, w tym też "ci źli" również zostali świetnie wykreowani - każdy z nich miał niepowtarzalny charakterek.
      Podsumowując, uważam, że "Miasto upadłych" to jedna z lepszych książek w gatunku kryminał/thriller, jakie czytałam w ostatnim czasie. Nie mam tutaj nic do zarzucenia, a powiem nawet więcej - zarówno styl autora, stworzona fabuła oraz wykreowani bohaterowie - to wszystko było na wysokim poziomie. Polecam!

Za możliwość przeczytania dziękuję serdecznie:

wtorek, 9 kwietnia 2019

Autor: Andrew Mayne
Tytuł: Powiększenie
Wydawnictwo: W.A.B.
Liczba stron: 384
Ocena: 5.5/6

      Jednym z moich ulubionych gatunków książek są wszelkiego rodzaju kryminały czy thrillery, w tym także psychologiczne. Dlatego też, gdy tylko otrzymałam możliwość zrecenzowania książki "Powiększenie" autorstwa Andrew Mayne, której opis niezwykle mnie zachęcił, nie wahałam się ani chwili, by po nią sięgnąć. Jak się okazało, ta wręcz genialna książka, całkowicie wciąga czytelnika do swojego mrocznego, wręcz lekko mrożącego krew w żyłach, świata. 
      Jeżeli nie czytaliście "Naturalisty", ten akapit może zawierać spoilery wcześniejszej ksiązki autora. Theo Cray, główny bohater i jednocześnie narrator całej historii to naukowiec, który potrafi widzieć więcej niż niejeden doświadczony detektyw. Po sukcesie, jaki osiągnął chwytając mordercę jednej ze studentek, które uczęszczały na jego wykłady, nie ma dnia, by ktokolwiek nie prosił go o pomoc. Kiedy więc z pewną prośbą zwraca się do niego William Bostrom, wydawać by się mogło, że jego historia nie różni się od innych... Mimo to, Theo postanawia znaleźć człowieka, który prawdopodobnie porwał i zamrdował syna Williama, a także nadal to robi to z innymi, małymi chłopcami. Życie byłego profesora znowu przyśpiesza, gdy wpada on w tryb łowcy - zrobi wszystko, by znaleźć mordercę... Jak zatem potoczą się jego losy? Czy uda mu się schwytać tak zwanego Zabaweczkę? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie sięgając po książkę "Powiększenie". 
     Zacznę od stylu, jakim posługuje się autor. Jest on niezwykle przyjemny w odbiorze - lekki, jednocześnie pełen emocji, które sprawiają, że czytelnik od pierwszych stron zostaje wciągnięty w tę, pełną zagadek, tajemnic i momentami przerażających momentów, historię. Co więcej, autor wprowadza tutaj wiele ciekawostek między innymi o różnych seryjnych mordercach, a także nieco nauki - w tym nie tylko związanej z biologią, którą zajmował się główny bohater, lecz także matematyką, co sprawiło, że mój matematyczny umysł jeszcze bardziej zaciekawił się całą książką. Jedyne, czego może żałuję to fakt, że nie sprawdziłam, iż powstała wcześniej już książka z Theo Cray'em jako głównym bohaterem, dlatego niektóre odnoszenia się do sprawy, którą rozwiązał zanim zajął się Zabaweczką, stanowiły więc dla mnie już spoilery "Naturalisty", po jakiego też chętnie kiedyś bym sięgnęła. 
     Sama historia jest niezwykle wciągająca, pełna emocji i sprawiająca, że czytelnik wręcz przeżywa te wszystkie wydarzenia wraz z głównym bohaterem. Muszę przyznać, że od pierwszych stron nie mogłam się od niej oderwać i toczyłam wewnętrzną walkę: z jednej strony chciałam jak najszybciej zobaczyć, jak zakończy się cała historia, z drugiej zaś chciałam móc czytać ją jak nadłużej. Autor stworzył całość tak, że momentami staje się ona wręcz niepokojąca, a także można by rzec, że ciut nawet odrażająca... A jednak wciąż łapie tego czytelnika w swoje szpony, dostarczając ogromu wrażeń. Stąd też osobiście jestem bardzo pozytywnie zaskoczona tym kryminałem.
    Bohaterowie zostali wykreowani bardzo dobrze. Od samego początku polubiłam główną postać, czyli Theo Cray'a, który można by rzec, że stawał się łowcą tych "złych". Kiedy już wkręcił się w sprawę, robił wszystko, by doprowadzić ją do końca. Do tego posiadał nieprzeciętną inteligencję, co tylko dodatkowo sprawiało, że ten bohater niezwykle mnie intrygował i do siebie przyciągał. Pozostałe postacie również zostały wykreowane w ciekawy sposób. Warto tutaj zwrócić też uwagę na samego Zabaweczkę - autor ukazał go jako człowieka bez wszelkich emocji, który wierzył w swego rodzaju "magię", a jednocześnie kogoś, kogo każdy z nas mógłby znać czy mijać na ulicy nie zdając sobie sprawy z faktu, jakich czynów się dopuszczał.
     Podsumowując, uważam, że książka "Powiększenie" to wciągający kryminał, który trzyma w napięciu do ostatnich stron. Osobiście jestem pozytywnie zaskoczona i jeżeli macie ochotę na książkę z tego gatunku, to serdecznie polecam.

Za mozliwość przeczytania dziękuję serdecznie:
Wydawnictwu W.A.B.

poniedziałek, 1 kwietnia 2019

    „Niezależnie od tego, ile błędów popełniłeś, jesteś daleko przed wszystkimi, którzy nawet nie próbują.”

Kwiecień - myśl przewodnia
     Tą wieczorową, a w zasadzie już nawet nocną, porą postanowiłam, że coś dla Was tutaj napiszę. Chociaż początkowo świtał mi w głowie muzyczny wpis, bo sporo dobrych utworów ostatnio mi się nazbierało, to gdy tak sobie sprzątałam i nieco próbowałam dziś upiększyć te swoje 9 metrów kwadratowych, przypomniałam sobie, że przecież nowy miesiąc się rozpoczął – a więc pasuje przełożyć kartkę w kalendarzu, który kupiłam między innymi dlatego, bo urzekł mnie kwiatowym motywem oraz krótkim zdaniem na każdy miesiąc. Tym samym przed moimi oczami pojawił się kwiecień przyozdobiony jednymi z moich ulubionych kwiatów – delikatnymi stokrotkami, a wraz z nim cytat, którym rozpoczęłam dzisiejszy wpis. I wiecie co? Zainspirował mnie do tego, by napisać tutaj parę własnych przemyśleń właśnie o tych błędach, próbowaniu, o straconych okazjach, ale także nowych szansach, jakie nieustannie pojawiają się w tym naszym ludzkim życiu.
    Wydawać by się mogło, że to jedno zdanie to banał – zresztą większość sentencji to banały, czyż nie? Jednak właśnie o takich prostych rzeczach niejednokrotnie zapominamy. Każdy z nas jest inny, a tym samym inaczej odbiera różne, życiowe sytuacje. Niektórzy rozmyślają nad nimi przez długi czas, gdy inni machną ręką i już dana „półka” w głowie zostaje zamknięta. Jednak bardzo często zdarza się, że wcale, ale to wcale nie uczymy się na własnych błędach czy też wielokrotnie popełniamy takie, które potem sprawiają, że życie wydaje nam się nie mieć już większego sensu. Równie często próbujemy – walczymy z tymi przeciwnościami losu, staramy się uratować coś, co jest dla nas niezwykle ważne, a mimo to koniec końców okazuje się, że znowu wpadamy w ten dołek zwany błędem.
   Chociaż może czasami odnosimy wrażenie, że to nasze ludzkie życie jest niemalże jak przysłowiowa „syzyfowa praca”, to zastanówmy się, jakie byłoby wtedy, gdybyśmy tylko stali w miejscu i czekali na tak zwany cud, na jakąś nagłą, niespodziewaną zmianę? Czy wielu z nas osiągnęło by dane cele, jeżeli nawet nie kiwnęłoby palcem? Czy w chwili kryzysu, gdybyśmy postanowili po prostu się poddać, to czy nie skończyłoby się to dla nas w tragiczny sposób? Dlatego tak ważne jest próbowanie… Mimo wszelkich przeciwności, pomimo wielu, naprawdę wielu rozczarowań, życie nie będzie miało sensu, jeżeli nie podniesiemy się i nie spróbujemy ponownie i bez względu na to, jak wiele tych prób będziemy musieli jeszcze podjąć.
     Nieważne, co przyniesie los, jak bardzo spróbuje nas „przetestować”, to tylko i wyłącznie od nas samych zależy, co z tym zrobimy i czy odzyskamy czasami utraconą nadzieję bądź też wyciągniemy się z tego przysłowiowego „dołka”, to i tak, jak głosi powyższy cytat – będziemy o wiele dalej niż każdy, kto jedynie tkwi w miejscu i liczy na to, że jego życie odmieni się samo, bo to może brutalne, ale bardzo rzadko, coś zmienia się bez jakiejkolwiek naszej ingerencji.
     Możecie uznać, że plotę głupstwa, że właściwie to piszę tutaj masło maślane, ale powiem Wam jedno – przekonałam się już, co to znaczy gorzki smak rozczarowania. Mimo swojego, tak naprawdę dość krótkiego życia, poznałam już, jak to jest, gdy wszystkie plany, jakie się miało, nagle zaczynają runąć, by koniec końców pozostał z nich jedynie pył, a przed oczami nastała wizja pustej kartki, którą trzeba wypełniać na nowo, bo inaczej człowiek rozpadłby się dokładnie w ten sam pył, co wszelkie jego marzenia.
    Wiem także, co to znaczy próbować, jak i walczyć – o swoje cele, o swoje uczucia i tak naprawdę o samego siebie, ale zrozumiałam także, że nie zawsze ta walka może być wygrana, a wtedy faktycznie trzeba odpuścić… Bo to nie tak, że powinniśmy walczyć za wszelką cenę, jeśli widzimy, że z każdą próbą tak naprawdę te próby wcale nie przynoszą skutków, a to, o co walczymy, nie jest tego warte. Wtedy z kolei warto zamienić tę nierówną, skazaną już niestety na porażkę, walkę w coś innego – może próbę zapomnienia, może pogodzenia się z daną stratą, czy też próbę zrozumienia, że w danym przypadku nie dało się już uniknąć błędu, ani też nie mogliśmy nic więcej zrobić, bo zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy.
    Czasami trudno jest zrozumieć, dlaczego przytrafiło się nam to, czy tamto, dlaczego dokonaliśmy takiego wyboru, który był błędem – niestety, ale decyzji podjętych w przeszłości nie możemy zmienić, za to wciąż mamy wpływ na swoją teraźniejszość, a co za tym idzie – także i przyszłość. Dlatego nie patrzmy na to, ile tych błędów popełniliśmy, jaka jest ich waga, jak bardzo na nas wpłynęły, tylko próbujmy dalej dążyć do tego swojego, dosadnie mówiąc – nieskończonego szczęścia, bo ono gdzieś tam jest – może nie zawsze na wyciągnięcie ręki, może czasami schowane za stromymi zboczami, ale jest i czeka na to, by wypełnić nasze serca na nowo radością. Czeka na nas – na naszą walkę o siebie, o zamknięcie na kłódkę tego, co było złe po to, by następnie móc zacisnąć zęby i zadbać o spełnienie swoich choćby najmniejszych pragnień.
     Dlatego pogódźmy się z tym, co nazywamy błędem i nie dajmy odebrać sobie życia nawet tym największym rozczarowaniom, bo nie warto – tylko jedno mamy to życie i dlatego próbujmy. Każdego dnia. Każdej godziny. Ba! Każdej sekundy - próbujmy być po prostu szczęśliwi – a próbując, już wyprzedzimy każdego, kto te kłody pod nogi nam rzucił i każdego, kto tylko stoi w miejscu i czeka...

Formularz kontaktowy

Nazwa

E-mail *

Wiadomość *