"Here's your chance,
I give you what you want..."
I give you what you want..."
Ale boimy się o nich mówić, bądź też daną rzecz urzeczywistnić (bowiem sekrety wiążą się też czasem z marzeniami, osobistymi pragnieniami, których, jak to się przysłowiowo mówi, się nie wyjawia, bo inaczej się nie spełnią). Myślimy sobie, że dany sekret, nasza osobista tajemnica związana z czymkolwiek, choć bardzo często właśnie z uczuciami do kogoś, mogłaby po wyjawieniu jej, przynieść o wiele więcej złych konsekwencji. Jednocześnie boimy się odrzucenia, tego, że mimo wcześniej zakładania przez nas czarnych scenariuszy (które w takich sytuacjach jeszcze bardziej pogarszają sprawę), to gdy właśnie odepchnięcie nas przez kogoś naprawdę nastanie, to wtedy się po prostu w jakiś sposób złamiemy. Tylko trzeba się zastanowić, czy chcemy przez naprawdę długi czas chować je w sobie i pozwalać im nami władać, zastanawiając się, co by było gdyby, lecz nic nie robiąc w tym kierunku, czy jednak wolimy zaryzykować, ujawniając te, które szczególnie nas przytłaczają i spotkać się nawet z najbardziej bolesną prawdą, lecz wiedząc na czym stoimy? No właśnie. Od jakiegoś czasu codziennie zadaję sobie to pytanie i być może zadawałabym je nawet wcześniej, choć wtedy nie dopuszczałam do siebie niektórych myśli. Nie pozwalałam uczuciom, by dawały o sobie znać. Lecz teraz już sama nie wiem, jakie one są i co powinnam z niektórymi zrobić. Rozważam to przez cały czas, mimo że zmieniam zdanie co chwilę, raz mając już ochotę przestać kryć to, co odbiera mi spokój ducha, po czym rezygnuję i nadal staram się je schować głęboko w sobie mając nadzieję, że wkrótce one minął, a wszystko to, co myślałam, że czuję, było tylko urojeniem. Lecz nie wiem, jak długo jeszcze będę tak potrafiła i czy w końcu nie będę musiała zdecydować czego tak naprawdę chcę i czy ujawnienie pewnego rodzaju sekretów związanych z moimi powiedzmy osobistymi hm, pragnieniami nie byłoby lepszym rozwiązaniem, aniżeli duszenie ich w sobie przez cały czas. I taką walkę wewnętrzną z samą sobą, na pewno nie prowadzę jako jedyna, a wielu z Was ma podobnie, nieważne czego dany problem dotyczy, bo może odnosić się do naprawdę wielu, wielu rzeczy. Jednak co najistotniejsze, to rozdarcie wewnętrzne przynosi mnóstwo myśli, najczęściej splątanych, nieprzespanych nocy, aż w końcu może nawet przejście w fazę obojętności, która czasem jest gorsza od wszystkiego. Dlaczego? Bowiem gdy czujemy, to wiemy, że żyjemy. Odczuwamy różnego rodzaju emocje, co prawda, te związane z problemami nie są za przyjemne, ale oznaczają jednocześnie, że jeszcze nas to dotyka i próbujemy w końcu podjąć konkretną decyzję. A kiedy stajemy się obojętni, wypełnia nas pustka (przy tym to stwierdzenie jest paradoksalne, wiem o tym), to tak, jakbyśmy jedynie istnieli. Wegetowali sobie, mając już w sumie wszystko jedno, czy nadal będziemy dusić się tym, co odbiera nam spokój ducha, czy zrobimy jakiś krok w kierunku nadania sobie ulgi. Zaczyna nas szczerze mało interesować to, co dzieje się wokół, a im dłużej to trwa, tym gorzej. Mamy ochotę zamknąć się w swoim własnym świecie, a wszelkie kontakty z innymi są dla nas udręką. Najchętniej zniknęlibyśmy gdzieś, nie musząc pokazywać się w towarzystwie. Cóż, co prawda nie doszłam chyba jeszcze do takiego stanu, że ludzie mnie męczą, choć na pewno stałam się w jakiś sposób mniej towarzyska niż byłam chyba parę miesięcy temu, jednak wiem, kiedy powinnam "żyć", a kiedy mogę sobie pozwolić na dni wegetacji, które wcześniej czy później mijają. W końcu chyba jestem osobą, która mimo tego, że odczuwa strach przed podjęciem jakiegoś większego kroku ku wyzwoleniu swoich uczuć od tego, co je przytłacza, to prędzej czy później pewnie podejmę jedną lub drugą decyzję. Jak na razie szala zwycięstwa jest po stronie schowania swoich myśli, sekretów gdzieś głęboko wewnątrz samej mnie, bo wiem, że one nie mają sensu. Nie miałyby. Choć ktoś mi powiedział, że "sens to pojęcie względne i zależy od światła jakie jest rzucone na tą sprawę", to widzę jedynie tą czarną smugę, jaka pokazuje najgorsze scenariusze. Może niepotrzebnie się boję? Może. Ale to nie jest do końca aż tak łatwe, a ja sama już gubię się w tym wszystkim... Jednocześnie wiedząc, że mówię ludziom, by próbowali otworzyć się przed innymi, ukazując to, co chowają wewnątrz, bo wtedy dowiedzą się na czym stoją, to samej jest mi trudno. To trochę jak hipokryzja, zdaję sobie z tego sprawę, ale łatwo jest o tym mówić, a trudniej jest przełamać samego siebie. Proste jest dla mnie motywowanie innych, a o wiele cięższe zmotywowanie własnej osoby. Ale tak ma chyba każdy, nieważne co odbiera nam chęci do czegokolwiek i sprawia, że spędzamy długie godziny w swoim własnym "świecie myśli" rozważając za i przeciw danemu rozwiązaniu. Cóż więcej mogę powiedzieć? Te sekrety, które chowamy, mimo naszych pesymistycznych wizji, nie muszą nieść za sobą tylko tego negatywnego ryzyka, a być może zaskoczą nas czymś pozytywnym? Tylko grunt, to w końcu stoczyć walkę między samym sobą i podjąć decyzję, czy chcemy po raz kolejny poświęcić swój spokój ducha, tłumiąc je w sobie, czy przynieść nam samym ulgę, poprzez próbę ujawnienia ich, nieważne jakie konsekwencje ze sobą przyniosą...
Na zakończenie tego postu, który jest poniekąd podkreśleniem sprawy odnośnie sekretów, wewnętrznych pragnień i walki z naszymi myślami, jak i jednocześnie pokazuje znów rozterki autorki, czyli moje własne (rzecz jasna), chciałabym zaprosić do posłuchania utworu, który jakoś tak cały czas tworzył tło dla moich rozważań. Znaleziony przypadkiem, lecz zwykle takie są potem przeze mnie na długi czas zapamiętane. Poza tym cytaty, które widnieją na początku i na końcu dzisiejszego artykułu pochodzą właśnie z tego utworu. Zatem mam nadzieję, że to, co znajduje się wyżej, było całkiem przyjemne do czytania, jak i zapraszam teraz do słuchania.
"Here's your chance,
To tell me what you want..."
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Każdy komentarz, czy to pochwała czy też uzasadniona krytyka, niezwykle motywuje mnie do dalszego działania, stąd dziękuję za wszystkie pozostawione przez Was słowa! :)