"Stojąc w obliczu tego, co najtrudniejsze, pragniemy zawrócić, ukryć się w naszym niewidzialnym miejscu. Ale to niemożliwe. I dlatego tak ważne jest nie tylko to, by ktoś nas widział, ale również i to, byśmy byli potrzebni..."
Autor: Sarah Dessen Tytuł: Coś świętego Wydawnictwo: HarperCollins Polska Liczba stron: 383 Ocena: 5.5/6 |
Znacie to uczucie, kiedy już poznaliście czyjąś twórczość i w większości przypadków miło spędzaliście przy niej czas, a chociaż czasami nie do końca Was satysfakcjonowała, to jednak macie ochotę ponownie sięgnąć po historię stworzoną przez danego autora/autorkę? Cóż - osobiście taką sytuację mam za każdym razem, gdy widzę nazwisko Sarah Dessen. Do tej pory miałam z nią do czynienia już trzykrotnie. Dwukrotnie jej historie niezwykle do mnie trafiły sprawiając, że miło spędziłam czas przy lekturze i jednocześnie wciąż pamiętam zarys tych opowieści. W jednym z kolei przypadku, przy okazji tytułu "Gwiazda z nieba i jeszcze więcej" nie do końca zostałam usatysfakcjonowana. Mimo to, gdy wśród propozycji recenzenckich ujrzałam nowy tytuł tej autorki, nie wahałam się ani chwili, by sięgnąć po "Coś świętego". Będąc już po lekturze nie żałuję, a wręcz przeciwnie - dzięki tej książce na jeden dzień przeniosłam się do tego czytelniczego świata, chcąc jak najdłużej śledzić losy bohaterów.
Siedemnastoletnia Sydney - główna bohaterka książki, tudzież narratorka wszystkich wydarzeń, to dziewczyna, która odkąd pamięta czuła się niewidzialna. Będąc w cieniu starszego, charyzmatycznego brata, jednocześnie obiektu dumy i uwielbienia rodziców, czuła się spychana na dalszy plan. Sytuacji nie zmienił nawet fakt, gdy Peyton zaczął wdawać się w złe towarzystwo, a coraz to nowsze wybryki ostatecznie doprowadziły od tragedii. Brat Sydney, wracając pijany od znajomych, potrącił piętnastoletniego chłopca, tym samym skazując siebie na pobyt w więzieniu, a niewinne dziecko do życia na wózku. Jednak i wtedy Sydney pozostaje w cieniu, gdy jej rodzice, w szczególności matka, ciągle zamartwiają się o syna i robią wszystko, by jakoś mu pomóc. Pozostawiona więc sama sobie, zaprzyjaźnia się z rodziną Chathmanów, gdzie życie wydaje jej się być całkowicie inne niż w świecie, w jakim przyszło jej do tej pory przebywać. Szczególna więź łączy ją z Laylą, która to staje się jej prawdziwą przyjaciółką, ale też z jej mamą, która mimo choroby, wydaje się być dla każdego oparciem. Jednak to głównie Mac - opiekuńczy, starszy brat Layli, budzi zainteresowanie Sydney i stopniowo sprawia, że dziewczyna ma wrażenie, iż w końcu staje się widzialna... Jak zatem potoczą się jej losy? Czy między nią a chłopakiem zrodzi się głębsze uczucie? Czy rodzice Sydney w końcu zrozumieją wszelkie emocje, jakie targają ich córką? Odpowiedzi na te pytania znajdziecie oczywiście sięgając po książkę "Coś świętego".
Po raz kolejny muszę przyznać, że co jak co, ale akurat ta autorka może pochwalić się niezwykle lekkim piórem. Jej powieści się nie czyta - je się pochłania, z każdą stroną chcąc więcej i więcej. Chociaż sam język, jakim się posługuje jest lekki, to jednocześnie niebanalny, dzięki czemu kilkakrotnie można znaleźć fragmenty skłaniające do refleksji. Po wcześniejszych doświadczeniach z jej twórczością wiedziałam, że mimo iż tworzy ona młodzieżówki, to nie muszę obawiać się jakiejś płytkiej historii z absurdalnymi wydarzeniami czy też irytującymi bohaterami. Tutaj Sarah Dessen, ponownie urzekła mnie niby tak prostym pomysłem na fabułę, lecz wykonanym w taki sposób, że nie dało się tego nie polubić. Tym, co przyciąga mnie do stylu tej autorki jest fakt, że stopniuje ona napięcie i całą akcję. Wszystko rozwija się powoli, a nie tak, jak to często w młodzieżówkach bywa - po raptem kilku dniach życie bohatera wywraca się do góry nogami, poznaje wielką miłość, z którą to rzucają się na siebie od razu. Na całe szczęście Sarah Dessen za każdym razem stosuje tą spokojną fabułę, dzięki której czytelnik nie dostaje wyłożonego na tacy wszystkiego, co ma się wydarzyć, a stopniowo odkrywa coraz to nowsze sytuacje.
Tak naprawdę przeczytałam tę książkę w raptem jeden dzień. Gdy tylko zaczęłam przekładać kolejne strony, nie mogłam się od nich oderwać. Historia Sydney niezwykle przypadła mi do gustu, a bohaterowie, jacy się pojawiali, w tym przede wszystkim rodzina Chathmanów sprawiali, że przy tej książce przeżywało się sporo pozytywnych emocji. Chociaż po młodzieżówce zazwyczaj spodziewa się, że romans będzie wiódł pierwsze skrzypce, już kilkakrotnie przekonałam się, że w przypadku tej autorki tak naprawdę sens książek zapisany jest zawsze w czymś innym, a miłość to tylko jeden z wielu wątków, które dodają całości subtelności. Tak było i tym razem. Jest to bowiem historia o tym, że w tym naszym życiu nic nie jest tylko białe lub tylko czarne. Pokazuje, że często popełniamy błędy i powinniśmy za nie zapłacić, by zrozumieć, że niektóre nasze czyny mogą krzywdzić innych. To także historia jaka uświadamia, że na swojej drodze można przypadkiem spotkać życzliwych ludzi, dzięki którym nasz osobisty, mały świat, nabiera dodatkowych kolorów. Jednocześnie to piękna opowieść o prawdziwej przyjaźni, pierwszych zakochaniach, ale też o wszelkich blaskach i cieniach całego, tego niezwykle kruchego, życia.
To, o czym jeszcze chciałabym wspomnieć, to między innymi tytuł tej historii. Początkowo zastanawiało mnie dlaczego taki, a nie inny. Przez sporą część wciąż nie mogłam tego rozgryźć. Jednak w pewnym momencie stało się to dla mnie jasne. Sam tytuł nawiązuje poniekąd do tego, iż Mac nosił medalik ze świętym, który miał go chronić. Co więcej, wokół wątku właśnie świętych, mieści się jeszcze kilka takich scen, gdzie to "coś świętego", jak głosi tytuł - się pojawia. Stąd też okładka, chociaż początkowo nie przypadła mi do gustu, to po zamknięciu książki zrozumiałam, że pasuje tutaj idealnie. Natomiast jeszcze jedną, ciekawą kwestią jest zakończenie. Podobnie, jak przy ostatniej lekturze, także tutaj dostaje się je nieco w formie otwartej. Jednak tym razem nie przeszkadzało mi to, a wręcz przeciwnie - uważam, że kilka ostatnich zdań świetnie podsumowuje tę historię i nawet jeżeli pozostawia domysły, to mimo wszystko tutaj nie mam problemu z dopowiedzeniem sobie własnego zakończenia.
Bohaterowie z kolei zostali wykreowani, jak na autorkę przystało, niezwykle ciekawie. Jedni od razu zyskują sympatię czytelnika, kiedy inni nie są w stanie uzyskać jej do samego końca. Sama postać Sydney znowu została stworzona świetnie. Uwielbiam, gdy główna bohaterka jest osobą, z jaką sama chętnie bym się zaprzyjaźniła, a nie tworzy postaci, którą mam ochotę rozerwać na strzępy. Stąd też Sydney urzekła mnie swoim sposobem bycia i chociaż czasami tylko lekko denerwowała mnie jej ciągła uległość w stosunku do wszelkich decyzji rodziców i brak stanowczości, to mimo wszystko jawi się jako wrażliwa, troskliwa i odpowiedzialna dziewczyna. Niezwykle polubiłam też Laylę, która miała w sobie tyle charyzmy, że nie dało się przejść obok niej obojętnie. Natomiast opiekuńczy Mac był typem chłopaka, którego pewnie sporo dziewczyn chciałoby mieć. Też zyskał moją sympatię, jednak brakowało mi w nim momentami czegoś, co bardziej by do niego przyciągało, jakiejś specyficznej cechy charakteru. Natomiast postaciami, jakie troszeczkę doprowadzały mnie do szału była mama Sydney - kobieta, dla której miałam wrażenie, że liczy się tylko syn i co gorsze - traktowała go tak, jakby wcale nie popełnił wykroczenia, za które musi odbyć karę oraz Ames - przyjaciel rodziny, który od początku pełen był fałszywości. Tak czy siak, autorka stworzyła naprawdę dobre postacie.
Podsumowując, polecam Wam sięgnięcie po książkę "Coś świętego", jeżeli macie ochotę na lekką lekturę na jakiś jesienny wieczór, ale jednocześnie taką, przy której Wasze ciśnienie nie skoczy z nerwów na bohaterów, lecz wręcz przeciwnie - będziecie chcieli śledzić ich losy jak najdłużej. Sarah Dessen po raz kolejny mnie urzekła i mam jedynie nadzieję, że niebawem znowu będę miała okazję sięgnąć po jakąś jej książkę.
Niebawem pojawi się kilka nowych wpisów - zapowiedź premier jednego wydawnictwa, a także kolejne recenzje. Póki co - trzymajcie się!
Po raz kolejny muszę przyznać, że co jak co, ale akurat ta autorka może pochwalić się niezwykle lekkim piórem. Jej powieści się nie czyta - je się pochłania, z każdą stroną chcąc więcej i więcej. Chociaż sam język, jakim się posługuje jest lekki, to jednocześnie niebanalny, dzięki czemu kilkakrotnie można znaleźć fragmenty skłaniające do refleksji. Po wcześniejszych doświadczeniach z jej twórczością wiedziałam, że mimo iż tworzy ona młodzieżówki, to nie muszę obawiać się jakiejś płytkiej historii z absurdalnymi wydarzeniami czy też irytującymi bohaterami. Tutaj Sarah Dessen, ponownie urzekła mnie niby tak prostym pomysłem na fabułę, lecz wykonanym w taki sposób, że nie dało się tego nie polubić. Tym, co przyciąga mnie do stylu tej autorki jest fakt, że stopniuje ona napięcie i całą akcję. Wszystko rozwija się powoli, a nie tak, jak to często w młodzieżówkach bywa - po raptem kilku dniach życie bohatera wywraca się do góry nogami, poznaje wielką miłość, z którą to rzucają się na siebie od razu. Na całe szczęście Sarah Dessen za każdym razem stosuje tą spokojną fabułę, dzięki której czytelnik nie dostaje wyłożonego na tacy wszystkiego, co ma się wydarzyć, a stopniowo odkrywa coraz to nowsze sytuacje.
Tak naprawdę przeczytałam tę książkę w raptem jeden dzień. Gdy tylko zaczęłam przekładać kolejne strony, nie mogłam się od nich oderwać. Historia Sydney niezwykle przypadła mi do gustu, a bohaterowie, jacy się pojawiali, w tym przede wszystkim rodzina Chathmanów sprawiali, że przy tej książce przeżywało się sporo pozytywnych emocji. Chociaż po młodzieżówce zazwyczaj spodziewa się, że romans będzie wiódł pierwsze skrzypce, już kilkakrotnie przekonałam się, że w przypadku tej autorki tak naprawdę sens książek zapisany jest zawsze w czymś innym, a miłość to tylko jeden z wielu wątków, które dodają całości subtelności. Tak było i tym razem. Jest to bowiem historia o tym, że w tym naszym życiu nic nie jest tylko białe lub tylko czarne. Pokazuje, że często popełniamy błędy i powinniśmy za nie zapłacić, by zrozumieć, że niektóre nasze czyny mogą krzywdzić innych. To także historia jaka uświadamia, że na swojej drodze można przypadkiem spotkać życzliwych ludzi, dzięki którym nasz osobisty, mały świat, nabiera dodatkowych kolorów. Jednocześnie to piękna opowieść o prawdziwej przyjaźni, pierwszych zakochaniach, ale też o wszelkich blaskach i cieniach całego, tego niezwykle kruchego, życia.
To, o czym jeszcze chciałabym wspomnieć, to między innymi tytuł tej historii. Początkowo zastanawiało mnie dlaczego taki, a nie inny. Przez sporą część wciąż nie mogłam tego rozgryźć. Jednak w pewnym momencie stało się to dla mnie jasne. Sam tytuł nawiązuje poniekąd do tego, iż Mac nosił medalik ze świętym, który miał go chronić. Co więcej, wokół wątku właśnie świętych, mieści się jeszcze kilka takich scen, gdzie to "coś świętego", jak głosi tytuł - się pojawia. Stąd też okładka, chociaż początkowo nie przypadła mi do gustu, to po zamknięciu książki zrozumiałam, że pasuje tutaj idealnie. Natomiast jeszcze jedną, ciekawą kwestią jest zakończenie. Podobnie, jak przy ostatniej lekturze, także tutaj dostaje się je nieco w formie otwartej. Jednak tym razem nie przeszkadzało mi to, a wręcz przeciwnie - uważam, że kilka ostatnich zdań świetnie podsumowuje tę historię i nawet jeżeli pozostawia domysły, to mimo wszystko tutaj nie mam problemu z dopowiedzeniem sobie własnego zakończenia.
Bohaterowie z kolei zostali wykreowani, jak na autorkę przystało, niezwykle ciekawie. Jedni od razu zyskują sympatię czytelnika, kiedy inni nie są w stanie uzyskać jej do samego końca. Sama postać Sydney znowu została stworzona świetnie. Uwielbiam, gdy główna bohaterka jest osobą, z jaką sama chętnie bym się zaprzyjaźniła, a nie tworzy postaci, którą mam ochotę rozerwać na strzępy. Stąd też Sydney urzekła mnie swoim sposobem bycia i chociaż czasami tylko lekko denerwowała mnie jej ciągła uległość w stosunku do wszelkich decyzji rodziców i brak stanowczości, to mimo wszystko jawi się jako wrażliwa, troskliwa i odpowiedzialna dziewczyna. Niezwykle polubiłam też Laylę, która miała w sobie tyle charyzmy, że nie dało się przejść obok niej obojętnie. Natomiast opiekuńczy Mac był typem chłopaka, którego pewnie sporo dziewczyn chciałoby mieć. Też zyskał moją sympatię, jednak brakowało mi w nim momentami czegoś, co bardziej by do niego przyciągało, jakiejś specyficznej cechy charakteru. Natomiast postaciami, jakie troszeczkę doprowadzały mnie do szału była mama Sydney - kobieta, dla której miałam wrażenie, że liczy się tylko syn i co gorsze - traktowała go tak, jakby wcale nie popełnił wykroczenia, za które musi odbyć karę oraz Ames - przyjaciel rodziny, który od początku pełen był fałszywości. Tak czy siak, autorka stworzyła naprawdę dobre postacie.
Podsumowując, polecam Wam sięgnięcie po książkę "Coś świętego", jeżeli macie ochotę na lekką lekturę na jakiś jesienny wieczór, ale jednocześnie taką, przy której Wasze ciśnienie nie skoczy z nerwów na bohaterów, lecz wręcz przeciwnie - będziecie chcieli śledzić ich losy jak najdłużej. Sarah Dessen po raz kolejny mnie urzekła i mam jedynie nadzieję, że niebawem znowu będę miała okazję sięgnąć po jakąś jej książkę.
Niebawem pojawi się kilka nowych wpisów - zapowiedź premier jednego wydawnictwa, a także kolejne recenzje. Póki co - trzymajcie się!
Za możliwość przeczytania dziękuję serdecznie:
Cóż może być ciekawa :D Także dam jej szansę :)
OdpowiedzUsuńBuziaki
coraciemnosci.blogspot.com
też widziałam ją wśród zapowiedzi ale przygodę z twórczością tej autorki chciałabym zacząć od ktoś taki, jak ty. jeśli mi się spodoba, sięgnę również po jej inne książki. pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńSkoro pochłonęłaś tę powieść tak szybko, musi w niej być coś, czemu warto poświęcić uwagę. Przyznam, że ja twórczości tej autorki nie znam. Chętnie to zmienię i sięgnę po tę książkę, kiedy będę szukać czegoś lekkiego i niezobowiązującego.
OdpowiedzUsuńNigdy nie słyszałam o tej autorce, i wydaje mi się że nieprędko sięgnę po jej powieść :)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja, dobrze się ją czytało ;)
OdpowiedzUsuńWidziałam tę powieść gdzieś w jakichś zapowiedziach. Tytuł bardzo mnie zaintrygował, jednak okładka skutecznie mnie zniechęciła do tej powieści. Skojarzyła mi się z jakąś tandetą. Cieszę się, że trafiłam na Twoją opinię, bo pewnie bym tkwiła w tym błędzie. Z pewnością kiedyś sięgnę po tę powieść ;)
Pozdrawiam
Kasia z bloga KsiążkoholizmPostępujący
Czytałam już poprzednie książki autorki i podobnie jak ty po "Gwiazdce z nieba..." byłam troszkę zawiedziona. Chciałam zrobić sobie przerwę od powieści Dessen, więc nie byłam zainteresowana lekturą tej. Nie wiem, czy nie popełniłam błędu, bo Twoja recenzja pokazuje, że ta książka jest nieco inna niż poprzednie. Teraz póki co brakuje mi czasu na jakąkolwiek lekturę, ale może kiedyś, w bibliotece? Nie wykluczam ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Caroline Livre
Powiem szczerze, że sam opis fabuły nieszczególnie mnie do siebie zachęcił - ale jak sama podkreśliłaś, książki tej autorki są proste, zarówno w warstwie fabularnej, jak i stylistycznej, i właśnie chyba w tym tkwi piękno. Muszę przyznać, że zainteresowałaś mnie tą recenzją; bohaterowie jak widać zostali wykreowani dobrze, a autorka nie poświęca się wyłącznie wątkowi miłosnemu, jak często bywa w młodzieżówkach. No i naprawdę lubię, kiedy nawet lekka powieść zawiera w sobie jakieś głębsze przesłanie, nad którym mogę się zastanowić :) Dlatego chętnie sięgnę po twórczość tej autorki.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
rude-pioro.blogspot.com
Jestem w trakcie czytania. Przeczytałam cztery rozdziały i nieco się gubiłam, ale mam nadzieję, że będzie dalej tylko lepiej. ;)
OdpowiedzUsuńPierwszy raz słyszę o tej autorce, jednak nie zniechęca mnie to do przeczytania tej książki, która zaciekawiła mnie swoją fabułą :)
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja. Porusza każdy ważny aspekt, który może zachęcić czytelnika do przeczytania tej książki. Recenzję czyta się tak szybko i przyjemnie, jest tak przekonująca, że na pewno sięgnę po tę powieść.
Buziaki :*