Jakiś czas temu postanowiłam dodać do bloga kolejną zakładkę, otóż: recenzje filmów. Jednak wyszło, jak wyszło, że pojawiła się do tej pory tylko jedna, w której opisywałam swoje wrażenia po obejrzeniu "Nostalgii Anioła". Może pomysł z zaczynaniem takiego działu nie był najlepszy zważywszy na to, że kinomana nigdy ze mnie nie było, ale przecież od czasu do czasu coś sobie obejrzę, a wtedy mam ochotę podzielić się wrażeniami na blogu. Stąd dzisiaj powracam do Was z recenzją pewnego filmu, jednak historię, o której opowiada już znacie, bo dzisiejszy wpis będzie związany z moimi odczuciami po obejrzeniu "Love, Rosie".
Nie tak dawno pisałam na blogu recenzję książki o powyższym tytule (jeśli nie czytaliście, wystarczy kliknąć tutaj), na podstawie której powstał film i właściwie na jego rzecz stworzono nowy wygląd graficzny lektury, a także tytuł (oryginalny brzmi: "Na końcu tęczy"). Wtedy też wspomniałam, że historia Rosie oraz Alexa tak bardzo mi się spodobała, że skuszę się na ekranizację. Nie jestem jednak do końca przekonana czy osoby, jakie kochają literaturę, powinny oglądać filmy na podstawie ukochanych książek, bo może się okazać, że... no cóż - ekranizacja okaże się totalną klapą. W przypadku "Love, Rosie" na ekranie - mam bardzo, ale to bardzo mieszane uczucia.
Jeśli nakreślić by pokrótce historię zawartą w filmie, to jak pisałam przy książce - opowiada ona o losach dwójki osób: Rosie i Alexa. Przyjaźnią się oni od dziecka i nie wyobrażają sobie, by cokolwiek mogło zniszczyć łączącą ich relację. Wspólnie przeżywają mnóstwo przygód, ale także często wpadają w tarapaty. To przykład ludzi, których łączy przyjaźń w pełnym tego słowa znaczeniu. Jednak życie nie zawsze bywa tak kolorowe jakbyśmy chcieli i kiedy Alex może realizować swoje marzenia związane ze studiowaniem w Bostonie, tak Rosie niestety zmaga się z innymi obowiązkami. Ich przyjaźń zostaje wystawiona na ciężką próbę i tylko od nich zależy czy przetrwa, czy może jednak zostanie zniszczona, albo kto wie - przerodzi się w coś większego? Jednak odpowiedzi na te pytania znajdziecie, jeśli postanowicie zobaczyć ekranizację powieści "Love, Rosie".
Nie tak dawno pisałam na blogu recenzję książki o powyższym tytule (jeśli nie czytaliście, wystarczy kliknąć tutaj), na podstawie której powstał film i właściwie na jego rzecz stworzono nowy wygląd graficzny lektury, a także tytuł (oryginalny brzmi: "Na końcu tęczy"). Wtedy też wspomniałam, że historia Rosie oraz Alexa tak bardzo mi się spodobała, że skuszę się na ekranizację. Nie jestem jednak do końca przekonana czy osoby, jakie kochają literaturę, powinny oglądać filmy na podstawie ukochanych książek, bo może się okazać, że... no cóż - ekranizacja okaże się totalną klapą. W przypadku "Love, Rosie" na ekranie - mam bardzo, ale to bardzo mieszane uczucia.
Jeśli nakreślić by pokrótce historię zawartą w filmie, to jak pisałam przy książce - opowiada ona o losach dwójki osób: Rosie i Alexa. Przyjaźnią się oni od dziecka i nie wyobrażają sobie, by cokolwiek mogło zniszczyć łączącą ich relację. Wspólnie przeżywają mnóstwo przygód, ale także często wpadają w tarapaty. To przykład ludzi, których łączy przyjaźń w pełnym tego słowa znaczeniu. Jednak życie nie zawsze bywa tak kolorowe jakbyśmy chcieli i kiedy Alex może realizować swoje marzenia związane ze studiowaniem w Bostonie, tak Rosie niestety zmaga się z innymi obowiązkami. Ich przyjaźń zostaje wystawiona na ciężką próbę i tylko od nich zależy czy przetrwa, czy może jednak zostanie zniszczona, albo kto wie - przerodzi się w coś większego? Jednak odpowiedzi na te pytania znajdziecie, jeśli postanowicie zobaczyć ekranizację powieści "Love, Rosie".
Decydując się na obejrzenie tego filmu, byłam już po przeczytaniu książki, tak więc dobrze wiedziałam, co się wydarzy, jak życie skomplikuje pewne plany dwójki bohaterów, a także jaki okaże się koniec tej historii. Stąd jedyne, czego byłam ciekawa, to sposób, w jaki książka zostanie przeniesiona na ekran. Niestety, ale nieco się zawiodłam. Już na samym początku widać pewne nieścisłości pomiędzy książką, a filmem. Oczywiście rozumiem, że ciężko jest przenieść ponad pięćset stronicową historię na półtora godziny ekranizacji, w dodatku gdy powieść pisania jest w formie listów czy e-maili. Jednak żeby aż tyle przeoczeń, przemieniania niektórych zdarzeń? No proszę Was - bez przesady. Dlatego uważam, że ciężko jest zadowolić zawziętego czytelnika, ekranizacją danej książki... Bo widzicie, mój zarys tej historii w głowie, w starciu z filmem nieco runął... I naprawdę spodziewałam się, że ekranizacja bardziej odda charakter tej lektury.
Jednak, żeby nie było aż tak źle - o głównym minusie wspomniałam, ale przede wszystkim ze względu na to, iż porównując książkę do filmu, praktycznie nie ma możliwości, żeby ta druga dla mnie wygrała. Jedyne co, to ekranizacja jest w stanie dorównać powieści - tutaj to się nie udało. Mimo wszystko było też sporo plusów - momenty zabawne, które wywoływały sporo śmiechu, jak i wzruszające (szczególnie pewna przemowa Rosie - wtedy zdecydowanie się wzruszyłam, bo była naprawdę piękna, chwytająca za serce). Dodatkowo obsada była dobrze dobrana, szczególnie aktorzy wcielający się w główne role, czyli w przypadku Rosie - Lily Collins, natomiast Alexa - Sam Claffin - podobali mi się jako ta tytułowa dwójka, pasowali do siebie, świetnie pokazali tą relację, jaka łączyła głównych bohaterów. Co więcej, akcent Sama Claffina jest tak przyjemny dla uszu (uwielbiam brytyjski akcent), że chociażby dla tego faktu, warto było obejrzeć ten film.
Stąd, podsumowując: ekranizacja "Love Rosie" wywołała we mnie sporo mieszanych uczuć. Zaraz po obejrzeniu - byłam w naprawdę pozytywnym nastroju, jednak gdy tak się zastanowiłam głębiej, w jaki sposób przeniesione zostały wydarzenia przedstawione w książce co do tych w filmie, to niestety, ale jestem lekko rozczarowana. Niemniej jest to film, który można obejrzeć ot tak, dla przyjemności, jeśli nie ma się ciekawszych planów np. na wieczór. Jednak jeśli podobnie jak ja czytaliście książkę - ekranizacja nie do końca Was usatysfakcjonuje.
To już wszystko, jeśli chodzi o dzisiejszy wpis, a tym samym recenzję filmu "Love, Rosie". Niedługo znów postaram się coś napisać, właściwie to mogę Wam zapowiedzieć, że w niedzielę powróci wpis z serii "still love - czyli niedzielna piątka". Jednak jaki będzie temat - zobaczycie sami. Póki co - trzymajcie się i łapcie poniżej zwiastun filmu!
Zwiastun znaleziony na: youtube.
Zdjęcie plakatu znalezione: tutaj.
Trudno mi powiedzieć czy lepszy jest film czy książka. Widać wielką różnice miedzy nimi, to prawda. Myśle, że jednak wybrałabym film, ponieważ przez cały czas praktycznie płakałam ze śmiechu, świetni aktorzy i soundtrack. :)
OdpowiedzUsuńRozumiem. Gusta są przecież różne - jedni wolą książkę, inni film. ;)
UsuńPozdrawiam!
"czy osoby, jakie kochają literaturę, powinny oglądać filmy na podstawie ukochanych książek"
OdpowiedzUsuńDobre pytanie. Otóż sztuka tworzenia filmu jest inną sztuką od pisarstwa. Ma ona oczywiście elementy wspólne, bowiem istnieje w obu sytuacjach: scenariusz, historia, może dialogi... Film coś przekazuje, coś mówi, tak jak książka, ale inaczej. Dlatego wyzwaniem przy ekranizacji filmu lub adaptacji... jest takie odtworzenie historii by oddać jej sens, przesłanie, najistotniejsze rzeczy. Aby dobrze przetransformować, ująć... tamte słowa... literackie na język filmu...
Ale co takich głośnych produkcji - ekranizacji. Niech pomyślę. Miarą oceny będzie stopień rozczarowania w porównaniu z książką. Im mniejszy, tym lepiej :)
FAJNY WPIS :)
Dokładnie - zarówno film, jak i książka mają cechy wspólne, a mimo to inaczej pokazują daną historię. O ile mówimy o filmie, jaki nie jest zrobiony na podstawie danej lektury - to cóż, wiele z nich naprawdę potrafi mnie zachwycić. Z kolei dwa ostatnie zdania, jakie napisałeś - idealnie odnoszą się do ekranizacji książek. ;)
UsuńPozdrawiam!
Zarówno książka i film przede mną :) Ale ostatnio czytałam i oglądałam ,,Zostań, jeśli kochasz" i w sumie nie wiem, co podobało mi się bardziej, raczej na zbliżonym poziomie ;)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o "Zostań, jeśli kochasz" - również czytałam i oglądałam i tutaj naprawdę co do filmu - byłam usatysfakcjonowana, bo świetnie została przeniesiona na ekran historia zawarta w książce. ;)
UsuńPozdrawiam!
według mnie to najgorsza ekranizacja jaka mogła powstać to nawet grey był lepiej odwzorowany niż "love, rosie" tutaj się paskudnie zawiodłam. liczyłam, że reżyser ukaże to co było w książce a było całkiem na odwrót :(
OdpowiedzUsuńKsiążkę czytałam, ale film dopiero przede mną ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Czytałam tylko jedną książkę Pani Ahern "Sto imion" i polecam ją szczerze.
OdpowiedzUsuńhttp://epilog-zaczytana-joana.blogspot.com/2015/01/sto-imion-cecelia-ahern.html
Tej powyższej niestety jeszcze nie miałam w ręku.
Pozdrawiam
Filmu jeszcze nie oglądałem ale zamierzam się do tego
OdpowiedzUsuńmam nadzieję, że się nie zawiodę na tym filmie :)